Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/196

Ta strona została przepisana.

— Nie poznałeś mnie pan?!
— Odrazu!
— Zdawało mi się!
— Słońce gdy wyjrzy z poza chmur!
— Byłeś pan u niego?
— Tak!
— Jestem panu wdzięczną!
— Bywałem tu nie dla pozyskania jej.
— Bywałeś, więc dosyć! Czy prawda, że odzyskał przytomność? Może, może, to kłamstwo?
— Od tygodnia!
— Prawda, od tygodnia czekałam napróżno maligny!
— Ach, więc pani szambelanowej zależało...
— Chciałam go zobaczyć, nie będąc widzianą. — Dziś odjeżdżam stąd. Muszę. Inaczej być nie może! On także podobno. Przyszłam, sama nie wiem... Panie kawalerze!
— Pani!?
— A gdybyś pan, gdybyś pan nie odmówił mi swojej pomocy, gdybyś się wstawił!
— Ja — ja!?
— Tak! niczego nie żądam, nie chcę, aby mi przebaczał, nie napraszam się, nie wymówię ani słowa, nie okażę, nie zadrasnę... Niech mi wolno będzie zbliżyć się, ucałować rękę i tak odejść, niech mi pozwoli na progu stanąć...
— Jemu tak bardzo potrzeba spokoju, zapomnienia! Pani Walewska oparła się o poręcz krzesła. Powieki jej drżały febrycznie, pierś falowała spazmatycznie. Ornano uląkł się tego wzruszenia.
— Pani, racz pamiętać na te drzwi! Żywsza rozmowa może cię zdradzić, może targnąć niebacznie obumarłą strunę żalu.
— Widzisz pan, żem spokojna. Obawiasz się, bym nie płakała? Czy mi płakać wolno?