rannie woal. W korytarzu chirurg z cyrulikami chciał drogę wskazywać, lecz szambelanowa pożegnała go skinieniem.
Kapitan, uczuwszy tuż przy sobie ramię szambelanowej, owiany jakimś upajającym oddechem, który bił z jej całej postaci, a jeszcze pozostający pod wrażeniem gwałtownej zmiany, zaszłej w jego oczach, w zachowaniu pani Walewskiej, łamał się z myślami, przez ognie wstrząśnień przechodził. Całe dzieje pierwszego poznania szambelanowej stanęły mu przed oczyma, wszystkie przeżyte dla niej godziny, uderzyły weń ławą, wszystkie tęsknoty, gorycze, a nieziszczone rojenia targnęły sercem Ornana.
Kapitan wiódł szambelanowę, wiódł z całą pozorną uwagą salonowego młodzieńca, zabiegliwego dla dam wytwornisia; kapitan nawet uśmiechał się, nawet patrzył spokojnie, a bacznie, a mimo to w piersiach całe piekło niósł, wił się, zaciętą wiódł walkę, aby nie zawyć złorzeczeniem.
Przed domem ambulansowym stał koczyk, oprzęgnięty parą koni.
Lokaj w zielonym płaszczu wartował u stopnia pojazdu.
Pani Walewska przystanęła nagle.
— Gdybym pana nie utrudziła, wolałabym wrócić piechotą!
— Proszę bardzo, lecz racz pani własne utrudzenie mieć na względzie, droga daleka.
— Jest dziś tak pięknie!
— Poczytam sobie za honor!
— Więc niech kocz wraca sam!
Lokaj skłonił się uniżenie. Szambelanowa zaś dodała po małej pauzie.
— Tylko, wolałabym boczną drogą, nie miastem! Chcę odetchnąć powietrzem świeżem.
— Więc chyba polem, lecz może być za grzązko!
— I cóż to szkodzi!
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/199
Ta strona została przepisana.