wystraszone. Na ganku stał niemłody jegomość w mundurze półwojskowym, a półdworskim i przyglądając się koniom, raz po raz kłapał tabakierką.
Naraz drzwi dworku otworzyły się raptownie. Na ganku zarysował się zielony mundur pułkownika strzelców konnych gwardji. Niemłody jegomość zwrócił pospiesznie głowę ku przybyłemu.
— Corvisart! — zaczął ten ostatni.
— Sire!?
— Wracamy!
— Jam gotów, sire!
Masztalerz podprowadził konie. Cesarz wspiął się ociężale na siodło. Corvisart poszedł za jego przykładem.
W tejże samej chwili z głębi domku, poprzez rozchylone okna, zerwały się dźwięki klawikordu, a w ślad za nimi popłynął śpiew dźwięczny, pełny, metaliczny.
Napoleon zdarł zbierającego się już do drogi konia i osadził na miejscu.
Śpiew tymczasem cichł, milkł, konał, w żałosnem roztęsknieniu, to znów parł naprzód zadufany, szczęsny, hardy, — drżał echami wśród parkowej ciszy, — kaskadami tonów ją zalewał, a skarżył się i radował, żegnał i już witać pragnął.
Zwrotki niewymyślnie goniły jedna drugą, a proste ich słowa w niedosięgłej głębi serca zdawały się brać początek, a końca za światami szukały, aż całą gamę uczuć ogarnąwszy, przeszły w zawołania bojowe.
„Vous me quittez pour aller á la gloire!
Mon triste coeur suivra partout vos pas,
Allez, volez au temple de mémoire,
Allez, volez, mais ne m’oubliez pas!“
Śpiew umilkł na tej zwrotce. Napoleon siedział na koniu, jakby ostatnie ścigając echo.