Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/21

Ta strona została przepisana.

— Dziękuję ci, mój panie Bolesza! Siadajże, proszę! Może wina?!...
Bolesza przymrużył małe, podpuchnięte oczka.
— Nie śmiem robić subjekcji, chociaż mam szczere powołanie nabrać lepszego mniemania o piwniczce pana szambelana, a co najmniej zapomnieć obrzasku, który mi pozostał po ostatniej konwersacji...
Pan Anastazy roześmiał się, klasnął na pokojowca, a gdy ten przyniósł omszałą butelkę, zagaił żartobliwie.
— Proszę! To waćpana powinno udobruchać!
— W ręce pana szambelana! Hm! Parole d’honneur! To cale wstędze ujmy nie przynosi!...
— Widzisz waćpan!... Tedy już się dowiedziałeś o moim orderze?...
— Ba — ba! I o szambelanji i o donacji! Serdecznie gratuluję! Kto, jak szambelan dobrodziej, poniósł tyle ofiar... parole d’honneur!
— Tak, tak! — mruknął pan Anastazy, spozierając podejrzliwie na Boleszę. — Więc mówią już w mieście?!
— Bardzo nawet! Idąc tu, wątpiłem, czy się do mego dobrodzieja docisnę! Przednie wino, wyborowe, kwiatuszek ma — jeszcze dziesięć lat, a, parole d’honneur!!... na ludziby się wyedukowało! Myślałem, że się nie docisnę!...
— Nie przyjmuję nikogo!...
— Słusznie, słusznie — ciżba, pochlebstwa, zawiść, puste wyrazy, a brak tego... jakże się zowie, aha — serca!... Pochwalam to usunięcie się... W takiej chwili z bliskim wypić flaszę cienkusza, to nie mówię!... Et, a co zresztą komu pilno do składania życzeń, ten ma co robić dzisiaj, ma co robić!...
— Jakto?!
— No, bo przecież od samego rana deszcz zaszczytów i nominacji spadł z Zamku na Warszawę!...
— Dostał może kto jeszcze wstęgę?