Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/219

Ta strona została przepisana.

Niech mnie rozepną! Boże! Niema mnie komu rozpiąć! Czy ja się spodziewałam takiej obligeance!
Szambelanowa zakrzyknęła na służebne. Księżna, dając folgę wzburzeniu, skarżyła się urywanym głosem, nie zważając na obecność pokojówek.
— A de Ligny mi zaufał! Ratować chciałam. Woda? Precz z tem, odejdź! Co robisz? Nie, nic nie rozpinać, jadę natychmiast! Posłać po konie! Jadę, bo nie myślę doczekać się tutaj jakiejś panny Eleonory! Rózia wachluj, z przodu! Moje sepeciki, puzderka pakować, wszystko, wszystko zapakować! Trzeba mieć doprawdy siły, żeby to znieść, za tyle, tyle serca... do aresztu! C’est brusque! Kordegardą mnie straszyć!
Mimo całego napięcia irytacji, w jakiej trwała księżna, bystre jej spojrzenie zauważyło oddalenie się pani Walewskiej.
— Poszła? — zagadnęła energicznie Jabłonowska służebną.
— Tak jest, mościa księżno. Może natrzeć solami?
— Nie trzeba, zapuść u mnie żaluzje, wykadź lawendą, światło — i... i kabałę!
— A kiedy ma zajechać?
— Rózia! Cóż to za zapytanie! Cicho, ani słowa! Podeprzej mnie! Prowadź! Druga — wolniej!
Służebne pośpieszyły spełnić rozkazy Jabłonowskiej, ujęły pod ręce i powiodły w głąb dworku.
Domek na skraju Schoenbrunskiego parku zaległa znów cisza. Światełka, migające tu i owdzie z poza okiennic i żaluzji, rzedły, nikły. Domek snać układał się do snu, już tylko w narożniku drgały przyćmione blaski lampy. Za dworkiem i park śpieszył w ślady. Umilkły wieczorne gawędy chrząszczyków, przebrzmiały hałaśliwie cirkania budzonego kołysaniem drzew ptactwa i zefiry pomknęły w dal ciemną i gąszcze parkowe stężały na czarną oprawę wysrebrzonego