nieba, skrzącą się po nad polaną, okalającą domek. I gdyby nie miarowe kroki, rozlegające się w pobliżu polany, gdyby nie chrzęst towarzyszący krokom, gdyby nie stalowe błyski bagnetów unoszące się tu i owdzie po nad gęstwiną, zdawaćby się mogło, że czar cichej nocy lipcowej uśpił tu wszystko, nawet ludzkich serc bicie.
Ta cisza, ta majestatyczna martwota snać zaczęła się księżycowi nie podobać. Czy że zbrakło mu jedwabistych splotów szambelanowej, czy że odurzyły go rozpłakane westchnienia róż, czy że uraziła go domku całego nieprzejrzystość, — dość, że jął zsuwać się po niebieskim płaszczu i zapadać zwolna za wystrzeliste konary grabów.
Polana posępniała, w coraz fantastyczniejsze stroiła się cienie, księżyc już ledwie rąbkiem promieni ostatnie rzucał spojrzenie, gdy naraz, w głębi parkowej, rozległ się przyspieszony tętent galopującego konia. Tętent rósł potężniał, aż umilkł raptownie na skraju polany, osadzony na miejscu mocnem zawołaniem.
— Qui vive!
— Kleber i Marengo! — odpowiedział hardo dźwięczny głos.
— Czy mam zaprowadzić do dowódcy warty?
— Nie trzeba. Gdzie tu przejazd?
— Tu na prawo, pod ganek.
— Już śpią?
— Nie, panie oficerze, przed chwilą widziałem światło.
Oficer targnął zlekka cuglami i wolnym kłusem ruszył do podjazdu. Zanim przed gankiem konia osadził, zakrzesał srebrnemi haftami, amarantem księżycowi w twarz rzucił, zakołysał wystrzelistą kitą u czapy, blachą pozłocistą błysnął, a całą polanę orzeźwieniem przejął.
Przed gankiem, oficer zeskoczył z konia, omotał mu cugle
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/220
Ta strona została przepisana.