— Rana piecze? — zagadnęła troskliwie pani Walewska.
— Tak — szepnął z trudem kapitan, poczem nową ożywiony myślą, zapytał raptownie: — Więc będziesz u Pawła, więc powiesz mu, wyciągniesz doń rękę? Wahasz się?
— A jeżeli trwać będzie...
— Nie, nie wiesz, nie rozumiesz! Im prędzej to uczynisz, tem szybciej skrócisz jego cierpienia! Wierz mi, pani, on bardzo... bardzo cierpiał! Przyrzekasz?
— Tak!...
— To dobrze — bardzo dobrze! Uściśnij pani moją rękę! Dziękuję! To wszystko, co miałem do powiedzenia! Wszystko...
Gorajski opuścił głowę na poduszki.
Szambelanowa spoglądała w bolesnem zdumieniu na twarz kapitana, daremnie szukając w umyśle swym jakiegoś stosownego słowa pociechy lub otuchy. Po dłuższym przestanku ozwała się niepewnie.
— Czy nie mogłabym uczynić coś dla waćpana, przysługę jaką mu wyświadczyć? Sprawiłoby mi to serdeczne zadowolenie...
Gorajski potrząsnął głową.
— Nic już — nic zupełnie! Niczego mi nie trzeba! Proszę darować, żem trudził, lecz gdyby nie tamto, nie śmiałbym, nie ważyłbym się! Przebacz mi, przebacz, jeżelim kiedykolwiek słowem lub spojrzeniem... ale czasem nikczemność mimowoli człowiekiem szarpnie! Pamiętam, wówczas, na balu, — byłem niegodziwym!... Szalonym! I przedtem jeszcze... nosiłem w sobie piekło dziwacznych urojeń... wymówkami cię ścigałem, goryczą chciałem poić!... Byłem zaślepionym aż do podłości! Zapomnij! Przebacz mi!
Szambelanowa poruszyła się nerwowo. Twarzyczka jej pobladła. Osunęła się u wezgłowia Gorajskiego na ziemię i zimną jego rękę przytuliła do rozpalonego czoła.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/241
Ta strona została przepisana.