Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/248

Ta strona została przepisana.

w skostniałe dłonie Gorajskiego, a potem usunął się na kolana, przeżegnał się i zaczął półgłosem się modlić. Jerzmanowski zagryzł wargi.
— Fanatyk!
— Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie! — mówił wachmistrz.
— Organista! — mruczał z gniewem kapitan.
— A światłość wiekuista niechaj mu...
— Egzekwie całe będzie odprawiał! — Wasilewski!!
— Pani nasza... Orędowniczko nasza! — brzmiał z niezachwianym spokojem głos Wasilewskiego.
— Tfy! Przypomniało mu się, sacrebleu... Do kapucynów niech się zaciągnie! Mnie bo nic z takiego w szwadronie! Wasilewski!
Wachmistrz przeżegnał się bez pośpiechu, musnął nieznacznie twarz rękawem i, dopiero spostrzegłszy tuż koło siebie Jerzmanowskiego, powstał i przybrał służbową postawę.
— Cóż ty, stary? — zagadnął kapitan, siląc się na groźnego marsa.
— Wszystko według rozkazu, panie kapitanie!
— Hm! I ten... odprawiłeś mu acan, sacrebleu. A?... Cóżeś mu to do rąk wetknął?
— Ja, panie kapitanie?
— Przecież, nie ja! No, tu! O, tu?! — burczał Jerzmanowski.
Wachmistrz sięgnął do rąk Gorajskiego, wyjął zeń niewielki przedmiot i podał go kapitanowi.
— Cóż więc??
— Częstochowska, panie kapitanie! Jerzmanowskiemu rumieniec trysnął na twarz, rzucił okiem na obrazik niewielki, szarpnął wąsa.
— Pokaż go — bliżej! — Patrzcie i... sacrebleu, dalipan nie myślałem! Hm!