wie, miałbym pełne uszy wyrzutów i płaczów! Zrób zresztą, jak mówię!
— Każesz, sire!
— No — no! Nie rób kwaśnej miny! Niema rady, czasem z najbliższymi bez takiego wybiegu nie można inaczej! Nic! Zachowaj mi i raport i anonim, a tymczasem przyślij mi tu Bubnę z Menevalem!...
Cesarz roześmiał się dobrodusznie. I milczący dotąd Schoenbrunn napełnił się weselem, i pogodą trysnęły twarze dworaków, i rozchmurzyły się marsowe oblicza generałów, i zagadali raźno roztrzepani adjutanci i sztabowcy.
A tymczasem słońce, znów naprzekór nagłemu rozweseleniu, za szary obłok się skryło i mroczno jednostajnym cieniem okryło i pałac, i park, i służbowe oficyny, i odwach, i barwne mundury gwardji, i czapy amarantowe szwoleżerów i zawoje mameluków.
Lecz Schoenbrunn nie zważał, co mu były wówczas gromy, co ołowie firmamentu, co nawałnica, kiedy oto Rustan, stojący u progu cesarskiego gabinetu, zęby białe szczerzył! Tu było słońce Schoenbrunnu.
Pan Anastazy Walewski spojrzał w lustro, kłapnął niecierpliwie bezzębną szczęką i obruszył się na stojącego tuż Baptystę.
— Powiedziałem, źle! Fontaź nie wypada, jak należy! Krzywo!
— Inaczej nie będzie! — bąknął opryskliwie kamerdyner.
— Musi być, słyszysz! Ja tak chcę, ja każę! — wołał piskliwym głosem szambelan. — Zmień mi chustkę! Daj w centki! Nie tę! Frak perłowy! Uf! Wielka wstęga idzie krzywo!