Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/261

Ta strona została przepisana.

— Ba — ba! Myślę! Czekaj, bo nie dowidzę! Jest tam Domagalski pod lipami!?
— Jest jaśnie...
— No, więc czego bałamucisz! Prowadź! — ofuknął niecierpliwie pan Anastazy, zdobywając się na jeszcze energiczniejszy chód, a równocześnie wisząc prawie na ramieniu sługi.
Hajduk aż spotniał, lecz zmógł się i ku nimfom szambelana podprowadził, kędy widniała w cieniu krzów zgarbiona postać starego strzelca, wspartego o poręcz ławki.
Pan Anastazy kiwnął przyjaźnie Domagalskiemu w odpowiedzi na ukłon, na ławce się rozsiadł i odsapnął.
— Tam sobie stań! — rozkazał hajdukowi, a gdy ten oddalił się o kilkanaście kroków, szambelan ku Domagalskiemu się zwrócił i zapytał. — No i co, jakże tam!?
— Wszystko dobrze, jaśnie oświecony panie. Jeno go patrzeć! Aby teraz rumianku dostanie!
— Może niedyspozyt?
— Zwyczajnie takie maleństwo! Ale nic, już go mieli odziewać, boć dziecko, jak sobie takim majem westchnie — he! — toć staremu żywość nabiega!
— Tedy, powiadasz, wyjdzie dziś?
— Tylko, że go nie widać! Andrzejowa od rana, jak na odpust zestrojona!
Pan Anastazy odchrząknął gwałtownie i stuknął palcami po tabakierce.
— A tam, za klombem wygracowane, omiecione?!
— Hej, jaśnie oświecony panie, aby kamuszczki skrzeboczą pod nogami!...
— Byle uważała, byle się nie potknęła.
Domagalski aż się rozśmiał.
— Andrzejowa? He! Jaśnie oświecony panie — gdzie stąpi, to jakby słup na dwa łokcie w ziemię wbił!