Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/262

Ta strona została przepisana.

— No proszę! — zdziwił się ze szczerem zajęciem szambelan. — Andrzejowa! Nie imaginowałem sobie! Skądże taka jest?!
— Z pod Bielaw! Mnie wypada stryjeczną!
— Hm — hm! Anim się spodziewał po acanie...
— Ze szlacheckiego pochodzi!
— A to dobrze! Jakieś to wywiódł! Niby dwa łokcie w ziemię wbił! He — he! My już tak nie potrafimy! Ale powiadam ci, Baptysta się postarzał! Bardzo się postarzał!... Więc Andrzejowa! Hm! Niechże ten jej przyjdzie — Andrzej, czy jak, może parę koników?
— Jakby trafił, jaśnie oświecony panie, ludzie dobrzy, a roki mieli ciężkie.
— To tam coś jeszcze z obory! Andrzejowej trzeba! Hm — no tak! — A ten, jakże tam zresztą?!
— Reszta, jaśnie oświecony panie!? — odrzekł pytaniem stary sługa, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Reszta właśnie! — bąknął niepewnie pan Anastazy, rozpatrując z uwagą pięknie rzezaną pokrywkę tabakierki. — Niby nic, kto był chory, ten wyzdrowiał, nikomu nic nie dolega?
— Boże uchowaj, aby tu gdzie choroba miała się przyplątać! Mało było strachu niedawno!
— I minął zupełnie!?
— Juści, Jaśnie oświecony panie, toć kiedy nam paniusieczka niby róża znów wygląda, to i po strachu!
Szambelan na to oświadczenie bliżej oczu tabakierkę przysunął i z większą jeszcze uwagą pokrywie się przyglądał.
— Żeby nie wymówić w złą godzinę, samo zdrowie aż tryska! Wczoraj z wieczora hen, za park, polem aż do zagajnika poszła, aż nastarczyć nogami nie mogłem!
— Wieczorem bywa chłód! Katar w rosie czyha!