— Et — komu zdrowie...
Pan Anastazy żachnął się.
— Czyha, powiedziałem! Katar — przeziębienie, strzykanie rwanie! W rosie!!...
Domagalski stropił się tym gwałtownym wybuchem, pan Anastazy tymczasem dalej rozprawiał o czatujących na człowieka w podmuchach zapadającego mroku dolegliwościach i wielkich skutkach, z małych rodzących się przyczyn. Wywód był długi, że aż samego szambelana zmęczył i w półsenną zadumę go wprowadził.
— Jaśnie oświecony panie, idą! — ostrzegł raptownie Domagalski.
Pan Anastazy drgnął i za laskę chwycił.
— Gdzie — kto!?
— Andrzejowa z panną służebną i...
— Cesarzewiczowska mość! — dokończył gorączkowo szambelan.
Domagalski podniósł swe krzaczaste, siwe brwi, lecz jakby odrazu orjentując się, przytwierdził z zapałem.
— Jako żywo! Nasza mość cesarzewiczowska na ręku Andrzejowej!!...
Pan Anastazy zaczął zbierać się pospiesznie.
— Domagalski! Podaj mi ramię! Albo, nie, hajduk! Sam tutaj! Podejmij mnie!... Domagalski, czekaj! Pójdziemy tędy, wokół... i spotkamy się przypadkiem niby, na zakręcie!... Idźmy! Zobacz, czy legja dobrze! Pomóż mi od lewego ramienia!
Szambelan wspierany z dwóch boków, ruszył zamaszyście w głąb alei, wyginającej się ku stronie, w którą udały się panna służebna i piastunka z dzieckiem na ręku.
Manewr ten był znakomicie wyliczonym, bo już po ujściu kilkudziesięciu kroków szambelan miał idące kobiety naprzeciw siebie. Odległość zmniejszała się szybko.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/263
Ta strona została przepisana.