Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/277

Ta strona została przepisana.

— I cóż z tego — wywrócić może! Czy aby wziął od wypadku co z porządków!? Taki świat drogi to i koło gotowe zlecieć!...
— Wziął niezawodnie! — bąknął na odczepnego kamerdyner.
— To dobrze! Hę! Dwie faski bigosu! Chyba niepodobna! Baptysto, poślij hajduka, niech... niby od siebie powie, żeby wzięli trzecią!...
— Zaraz powiem!
— Z dziesięć dni będą jechali, a może całe dwa tygodnie!... A przedewszystkiem, apteczka!? Hę! — co?!
— Jest — jest, widziałem!
— Czy aby!? Zapomnieć łatwo! Zdałaby się jeszcze jedna bryczka! A Kłos jedzie!?
— Jedzie!
— Hm! Jak to ładują lada jako! Powiedz im tam, albo hajduk niech szafarzowi powie, niby od siebie!
— Szafarz tam będzie hajduka słuchał, ofuknie go i koniec!
— Co to ofuknie! Przepędzę! Obatożyć każę!
— Przecież jeżeli szafarz nie będzie wiedział, kto rozkazuje... chyba mu rzec wyraźnie!
— Nie można, nie trzeba! Ale radź, Baptysto, patrz, lada jako ładują!
Na takich żalach, skargach, wezwaniach pomocy kamerdynera, to przekomarzaniach się z nim upłynął czas szybko panu Anastazemu tak, że nawet się nie spostrzegł, jak bryki i wasągi wypełniły się po brzegi, jak już nie tylko skrzynie i tobołki się usadowiły, lecz nawet i ludzie.
Szambelan był zajęty i tak bardzo roztargniony, że nawet nie poczuł, że go ktoś w rękaw bekieszy cmoknął, a za nogi uścisnął dopiero, gdyż tuż nad uchem posłyszał głos Domagalskiego — odwrócił głowę od szyby.