nie nie zostanę, a siły użyć nie będziesz mógł bo wywołałbyś to, czego on tak gorąco pragnął uniknąć, plotki i domysły! Tak trzeba, panie marszałku! Dziękuję za życzliwość, którejś mi nie skąpił! Nie przerażaj się, wspomnisz moje słowa, mój odjazd da się znieść. Zarzut niewdzięczności, który na moją głowę spadnie, ukoi, rozchmurzy oblicze! Mnie pora dawno stąd! Tyś szczęśliwszy, panie marszałku! Kochasz cesarza i masz prawo przy nim zostawać, a ja dla tych samych racyj oddalić się muszę!
Ponura noc grudniowa stalowymi uściskami mrozu przejmowała zacisze parkowe, do którego tulił się pałac walewicki, kryła w swem objęciu i srebrnośnieżne puchy trawników i lodowato perłowe brody grabów, lip i dębów i przejrzysto drżące opale brzóz i całe zimy potężnej bogactwo, całą jej kunsztowną pracę i zlała niebo i ziemię w jedną ciemń groźną, przepastną, jęczącą skargami pękających drzew.
Pałac walewicki milczał, zawarł żaluzjami otwory swych oczu, zaparł rygle i zawory, matami słomianemi osłonił szklany ganek i, zasunąwszy się w wały śniegowe, dyszał smugami leniwego dymu i spać się zdawał.
Mimo atoli te zewnętrzne pozory głuszy i pustki, dolne komnaty i korytarze pałacu zalewały strumienie światła, służba ani myślała o spoczynku, nawet potężny a dbający o siebie Baptysta był na nogach.
W izbach kredensowych i kuchniach panował rozgwar pomieszanych głosów, żywe spory między sobą wiodących, lecz w miarę, przybliżania się do pańskich apartamentów milkł, rozpływał się w nieuchwytnych szeptach, a wreszcie ledwie kryć się śmiał w wyrazistych spojrzeniach i znaczących ruchach głowy.