Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/318

Ta strona została przepisana.

Uwaga służby skupiała się przy wejściu do pokojów pana Anastazego. Tu każde poruszenie drzwi, każde ukazanie się hajduka, wracającego z posługi, każdy nowy rozkaz Baptysty czy Domagalskiego dawał pole obfite do domysłów i wróżb.
Od tygodnia pan Anastazy pasował się ze śmiercią, od tygodnia z minuty na minutę spodziewano się katastrofy, od tygodnia dwóch medyków nie odstępowało chorego, od tygodnia pani Walewska spędzała dnie i noce bądź u wezgłowia szambelana, bądź w małej izdebce, przylegającej do jego sypialni.
Medycy dwakroć zapowiedzieli zgon, dwakroć uroczyście stwierdzili, wobec pani Walewskiej, swoją bezsilność lekarską i dwakroć zdumieli się, że wątły, schorowany organizm starca wypowiadał posłuszeństwo wywodom nauki i jeszcze żyć się ośmielał.
Ta niespodziewana odporność chorego aż uraziła ambicję lekarzów, którzy, zawiedzeni w swych postulatach, jęli z tłumionem zadowoleniem postrzegać, że oddech staje się coraz krótszym, coraz cięższym...
Nakoniec znów zapowiedzieli kryzys, ale, już obawiając się nowego zawodu, zgodzili się na możliwość niejakiego polepszenia.
Nocy tej właśnie szambelan stracił nagle przytomność i zaczął stygnąć, sztywnieć.
Dano znać pani Walewskiej. Szambelanowa, przerażona grobowemi minami medyków, a bardziej jeszcze półśmiertelnym stanem ex-męża ani łudzić się nie śmiała.
Panią Walewskę wyprowadzono z komnaty męża i usadzono na fotelu, w dawnej gotowalni pana Anastazego.
Szambelanowa ani opierała się, ani próbowała odgrywać roli zrozpaczonej małżonki, ani mogła, ani umiała płakać.
A mimo to żal serdeczny dławił ją, szarpał, żarł. Gotowa