— Kiedy to departament, dobrodzieju, sam departament!...
— Ale ja u waści nie mam czasu wysiadywać!
— Byle do południa, tylko do południa! Kasztanki moje wrócą z Sochaczewa, podsędków, odwiozły klnę się, że będą dla waszmości!... Pierwsze konie! Parol że pierwsze! Po trzy, miarki owsa im zaraz sypię i, dziej się wola Boża, nie dam mego dobrodzieja na wyrzekanie! Uf — uj! A temu zatraceńcowi jeszcze dwóch potrzeba! Kto tu da, kto zechce!? Kto na zmarnowanie wyda zwierzę! „En avant“ i „en avant“ całą drogę piszczy na pocztyljona, a jak forysia swego, uchowaj Panie, na koźle ma, to temu smagać koniska każe! Troje mi latoś jeden adjutant na nic ochwacił! Cha! Dam znać podprefektowi, niech robi co chce! Niech sobie będzie sam Napoljon, to mu też bicza z piasku, ani czwórki koni nie ukręcę!
Imć pan Bolimowski długo jeszcze biadał nad swoimi pocztmistrzowskiemi tarapatami, a całemu światu się dziwił, że na mróz taki siarczysty komina swego nie pilnuje — aż, ułagodziwszy nieco pana Łączyńskiego zawiesistym kubkiem gorącego krupniku, sam do stajen ruszył wyrzekać dalej, a do podprefekta pacholika słać.
Pan starościc tymczasem, rad nie rad, na ławie się rozsiadł w gościnnej izbie, burką nogi otulił, kożuszek zarzucił na ramiona i, nałożywszy sobie tytoniu w fajeczkę, pykał wonny dymek, a od czasu do czasu krupnikiem usta zwilżał.
Markotno było imć panu Pawłowi Łączyńskiemu ten przymusowy popas odbywać, markotniej może jeszcze samotnemu siedzieć, a na biel mrozem porosłych szyb poglądać. Snać nie lubił imć pan Łączyński ani długich zamyślań, ani takiej głuszy, jaką biła zewsząd izba gościnna łowickiej poczty, bo, ledwie nieco posiedziawszy, odrzucił
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/332
Ta strona została przepisana.