Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/333

Ta strona została przepisana.

burkę i kożuszek i jął przechadzać się, mierzyć od kąta do kąta izbę, a pogwizdywać niecierpliwie.
Upłynęła dobra godzina, zanim we drzwiach ukazała się zgarbiona postać pana Bolimowskiego.
— Więc — co — jak, pocztmistrzu!?
Pan Bolimowski chuchnął w zmarzłe ręce, zatarł je z desperackim grymasem i, zbliżywszy się do kominka, zaczął rozgarniać przygasły żar, a drewna weń rzucać.
— Nijak — nijak! Cha — niech się wali wszystko! Niema koni i tyle!...
— Hę — przecież powiedziałeś acan!? Że z Sochaczewa...
— Ach, to się wie! Dla dobrodzieja mego kasztanki będą, ale... z tym desperatem, z tym ministrem! Pięć par nakazali, a są trzy! Byłem u podprefekta! Taki sam mądry, jak i ja. W okolicy na wagę złota nie kupić szkapy! Posłał niby, ha, na wieczór to się wysztukuje! Niech sobie mości minister czeka! Mnie co?! Sam się oprzęgnę?!
— Waćpan skrupulizuje! Minister pewno popasa gdzie w Warszawie, albo zgoła się konsoluje — a waszmość sobie gwałt czynisz i mnie zatrzymujesz!
— Niby ja — dobrodzieja mojego?! Tfy! A tożbym się pocztarkowi kazał obatożyć! Minister w Warszawie?! Tedy waszmość nie znasz tych djablów rozmaitych francuskich! Na mszę dam, jeżeli mi się ten marcepan na południe już nie zwali!... Kozybym takiemu dał do taratajki, a nie konie! Bo czy to uszanuje człeka, czy poczciwem słowem pozdrowi bodaj!? Gdzie! Namamrocze, naszwargocze, popluje na uczciwe jadło i aby, en avant, krzyczy!
Imć pan Bolimowski rzucił z pasją drewko do kominka, imć Łączyński uśmiechnął się.
— Nie rad waćpan coś Francuzom!
— Ni siak, ni tak! Ale mam rzec prawdę, to na poczcie...
Imć pan Bolimowski urwał nagle i ucha nadstawił.