Pan Bolimowski otrząsnął się z pasją i ku Łączyńskiemu się kiwnął.
— Słyszałeś, mój dobrodzieju!? Marsz — stój — czekaj! Nakryć! Konie za pół godziny! Znalazł sobie ciurę do słuchania! Tfy! I to w dodatku swojak! Generalika jakiegoś się uczepił... i mnie straszy! A właśnie koni nie dam, bo nie mam! Niech się skarży! Dosyć mam tej poczty! Odbiorą, to pod kościół nie pójdę! Bolimowski cudzego nie potrzebował i potrzebować nie będzie! Poniewierać się nie pozwoli!... Jak mi Francuz wymyśla po swojemu, to ja jemu po swojemu — nie rozumiemy się, tedy rankor mniejszy! A takiemu oficerkowi zasię, szlachcicem jestem nie wczorajszym... po kądzieli mieszczki u mnie...
Pan Bolimowski nie dokończył, bo drzwi jeszcze z większym, niż poprzednio, impetem się otworzyły, do izby tym razem, prócz oficera, który przodem szedł, a snać drogę wskazywał, wkroczyło dwóch mężczyzn i do kominka się zbliżyło.
Oficer podsunął jednemu z nich ławę, kilimkiem okrytą, a sam położywszy na ramieniu pana Bolimowskiego rękę, do sieni go wywiódł i drzwi za sobą zamknął.
Imć pan Paweł Łączyński, który był się cofnął dyskretnie na widok wchodzących w róg izby, stał zaparty plecami o ścianę i z jakimś zabobonnym lękiem ku przybyłym poglądał. Oni zaś, w przeciwieństwie do starościca, ani nań uwagi nie zwracali, skwapliwie przed kominkiem się grzejąc, a zamieniając urywane zdania.
Niższy szczególniej z przybyłych, odziany w zieloną, aksamitną szubę ze złotemi potrzebami i czapę sobolową, choć się zdawał dostatniej odzianym od swego chudego towarzysza, który miał jeno płaszcz szary i kapelusz stosowany ze zmiętoszonym pióropuszem, mocniej był snać zziębniętym, bo ławę aż pod sam kominek szarpnął i, rozsiadłszy
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/335
Ta strona została przepisana.