tu umilkł, uczuwszy nagle rękę na ramieniu, która go ku drzwiom kierowała.
Porucznik się odwrócił i, zrozumiawszy znaczenie dotknięcia, pospieszył za wychodzącym już z izby panem Caulaincourt i pocztmistrzem.
Przed starościcem stał cesarz. Łączyński pobladł i ku ziemi poglądał.
— Więc to pan — pan jesteś!!? Niezawodnie — tak! Pamiętam cię, dobrze pamiętam! Do Ostródy przyjechałeś z raportem Dąbrowskiego, a potem byłeś przy mnie, kiedy Dorsenne... a potem... Patrz, ile lat! A odrazu uderzyło mnie coś, gdym cię zobaczył! I czemuś mi się nie przypomniał!?
— Nie ważyłem się...
— Słuchaj, może ty wracasz, albo jedziesz do niej!? Dawno ją widziałeś?! Jakże się miewa? Co porabia?!
— Ostatni raz widziałem ją, najjaśniejszy panie... w Ostródzie!
Napoleon potarł sfałdowane czoło.
— Więc od tego czasu!? I zawsze masz do niej ten sam żal! Za winną ją masz?!...
Łączyński westchnął.
— Bóg jeden, najjaśniejszy panie, wie, gdzie i czyja wina!
— Bóg?! Masz słuszność! Jemu sąd zostaw! Choć najmniej tego sądu ona może się lękać! Najmniej! A karę, jeżeli na nią wypadła, odebrała dawno! Boleśnie uczuła twoje usunięcie się, twoje potępienie! Myślisz, że potem mówiła o tobie z mniejszą tkliwością! Ona jest za dobra, za czysta, za szlachetna.
— Maryśka! — wybuchnął ze wzruszeniem Łączyński.
— Tak, Maryśka! Za szlachetna i dla ciebie! A więcej dla mnie! Poświęciła mi wszystko, a wzamian nie wzięła nic! Nic zgoła! Takiej pod słońcem nie znajdzie!
— Jedna Maryśka!
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/344
Ta strona została przepisana.