— Bezwątpienia! Tak lepiej — daleko lepiej!... Chociaż jaki drobny dowód... z rąk pani...
Pani Walewska oczy przymrużyła, a odrzuciwszy zsuwający się jej na czoło splot włosów, odetchnęła ciężko.
— Nie mam żadnego!
— Ach, rozumiem! Pani szambelanowa daruje! Musiałem spełnić... ale wierzę głęboko, że po zastanowieniu, przyzna pani, że jedynie fatalna konieczność!... A przecież cesarzowi nie wolno zapominać, że ma syna!
Szambelanowa drgnęła.
— Czy to wszystko, panie marszałku?! — zapytała mocnym, dźwięcznym głosem, który Bertranda więcej zaniepokoił, niż poprzednie objawy wzruszenia pani Walewskiej.
— Tak jest.. istotnie — wszystko!
— A więc pozdrów najjaśniejszego pana odemnie i powiedz, że, wspomniawszy na mego syna, opuszczam natychmiast Fontainebleau!... Żegnam pana!...
Bertrand poczerwieniał, chciał równą monetą odpowiedzieć na hardą odprawę, lecz szambelanowa znikła już za portjerą, zawieszoną ponad przejściem do sąsiednich komnatek.
Marszałek zacisnął zęby, wdział kapelusz i wyszedł, nie rozumiejąc, dlaczego za ten uczyniony afront nawet gniewać się nie może i że coś jakby wyrzut sumienia zaciężyło mu na sercu.
Zanim Bertrand dosięgnął znów służbowej antykamery zamku, już została mu tylko świadomość, że spełnił uczciwie dane mu polecenie i że pozbył się niemiłego ordynansu.
W antykamerze czekała na marszałka dworu niespodzianka, bo oto ledwie stanął na jej progu, Jerzmanowski wysunął się ku niemu i zaraportował ze wzruszeniem.
— Oficer sztabu korpusu marszałka Davoust przybył z depeszami z Hamburga!
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/355
Ta strona została przepisana.