dzić wyrządzoną krzywdę, pełzł dalej. Dzieciak siedział mu na czerwonym kołnierzu, targał czuprynę, zrzucał bermycę i ani myślał rozstawać się ze swoim wierzchowcem.
Co prawda i grenadjer dziwnego doznawał uczucia. Te drobne rączyny, oplatające jego szyję, a głaszczące go po szorstkiej twarzy, to ciało wiotkie, delikatne, osunięte z całem zaufaniem na barach grenadjera, ta gama okrzyków, jakimi malec witał każdy żywszy ruch Vraincourta, sprawiały jemu samemu nieznane dotąd zadowolenie.
W chwili, kiedy zabawa dojść miała kulminacyjnego punktu zmęczenia i jeźdźca i rumaka, przerażony grenadjer usłyszał głos cesarza.
— A cóż ty, stary, wyrabiasz!?
Vraincourt chciał się podnieść i wyprostować, lecz malec, zagroził mu wybuchem płaczu — grenadjer podniósł więc tylko głowę ku cesarzowi.
— Najjaśniejszy panie, to z braku koni na wyspie! Dzieciak nam się mazał — stara gwardja musi swoich smyków pilnować!...
— Więc i ten jest już twoim?!...
— Adoptowaliśmy go właśnie!...
— Ja nie mogę! — rzekł cicho Napoleon i odszedł.
Cesarz podniósł się ociężale z za stołu, zawalonego papierami, mrugnął przyjaźnie ku siedzącemu tu, a pisaniem zajętemu, generałowi.
— No, Drouot! Spiesz się — jam już gotów!
— Jeszcze kilka słów, sire!
Napoleon sięgnął po tabakierkę.
— Cha — cha! — Wybornie! Patrzcie — Menevalowiby