nie widziałaś go jeszcze?!... Może to tylko złośliwe domysły?!... Więc nie byłaś?
— Byłam! — szepnęła pani Walewska.
— I cóż?... Masz mi co do powiedzenia?
Szambelanowa roześmiała się spazmatycznie.
Marszałek głowę pochylił.
— Nie bierz mi waszmość pani za złe pytania. Lecz toż sprawa pierwszorzędnej dla nas wagi! Święcimy dziś uroczystość napoleońskich nominacyj, tracimy wszelki grunt pod nogami, sami nie wiemy, co znaczyć ma ta Komisja Rządząca, ani komu służyć!.... Stąd moje natręctwo!... Rozumiem, mogłaś nie mieć sposobności, mogłaś postrzec niehumor, mogła cię krępować obecność, którego z dworaków... O, tych strzec się powinnaś, wszelkiemi siłami strzec! Powiadasz jednak, że byłaś? Hm! To bądź co bądź ważna okoliczność! Jakże znalazłaś go usposobionym dla siebie? Waszmość panią dziwią te słowa? — Marszałek dźwignął ramionami. — I mnie samego dziwią, choć w moich latach, w moich kolejach życia jużbym się niczemu nie powinien dziwić! Więc był ci rad?
Pani Walewska otrząsnęła się nagle, wyciągnęła rękę ku rozwartym, a skrzącym się od klejnotów skrzynkom i rzekła z wybuchem.
— Patrz tam, mości marszałku!... Patrz! Mniemasz, że tego mało?!
Marszałek rzucił wzrokiem w kierunku wskazanym przez szambelanowę i pobladł zlekka.
— Hojność nielada!... Lecz nie próbuj waszmość pani nad nią się zastanawiać!... W naszych rachubach to jeno dowód, że i większych ofiar zażądać można!
— Tak sądzisz, mości marszałku! — zawołała ironicznie pani Walewska.
— Bezwątpienia!
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/52
Ta strona została przepisana.