na oczy nasuniętej, czegoś się mocno pułkownikowi nie podobał. Lecz wyboru nie było, a o odbywaniu dalszej podróży samemu myśleć nie mógł, ile że śnieg szerokimi płatami jął pokrywać czarne koleje gościńca i drogę przed nie znającym okolicy białymi całunami osłaniał.
Łączyński nazbyt przywykł do niebiezpieczeństw, aby sobie miał głowę zaprzątać mniej czy więcej niepewną powierzchownością przewodnika.
Karczmarz w Morągu powiedział pułkownikowi, że ma pod ręką człeka, który za pół talarka pruskiego gotów aż do Saalfeldu go przeprowadzić. Łączyński zgodził się bez wahania, i ledwie, że z przewodnikiem swoim oko w oko się spotkał, gdy konia dosiadał.
Przewodnik naprzód z miejsca się wysunął i to tak zamaszyście, że kobyła pułkownika musiała iść żwawego stępa, aby za chłopem nadążyć.
Godzinę blisko wlókł się Łączyński za przewodnikiem wśród głuszy nocnej i śniegiem zaścielonej równi, podziwiając w duchu sprawność, z jaką przewodnik gramolił się z zasp, a daremnie szukając okazji zagadnienia. Przewodnik na chwilę nie ustawał, parł naprzód, potykał się, upadał, a mimo to ani razu nie dał kobyle zrównać się z sobą. Wreszcie snać siły go opadły, bo przystanął raptownie, na kosturze się wsparł i rękawem kożucha czoło spocone jął ocierać.
Łączyński najechał na przewodnika.
Chłop czapkę poprawił i mruknął pod nosem.
— Za tyla śtreki licho talar sztymuje!
— Zobaczymy, może będzie i cały, jak się sprawisz!
— A może i dziesięć!
— Jakże to?!
— Nijak! — bąknął chłop i ruszył naprzód.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/94
Ta strona została przepisana.