jące się bezkształtnie kontury chat, po dwakroć wskazał ze śmiechem Łuczyńskiemu na śniegiem przyprószone, a stężałe na mrozie ciała wisielców, raz rzucił gwałtownie w bok ku zaroślom i, tam zniewoliwszy pułkownika do długiego postoju, zapewnił go wkońcu, że dojrzał zdala oddział kawalerji francuskiej. Tą wiadomością tak się ucieszył Łączyński, że aż podejrzenie chłopa obudził.
— A wy co myślicie w Zelwałdzie?
— Mam sprawę!
— A z kim? Tam z naszych nikogo pewnie?
— Ja też do familji, na Kurpie!
— Na Kurpie! Hm! Kto was wie! Dacie sobie radę w Zelwałdzie — pochwycą do śprechowania! — nacierał przewodnik.
Łączyński, przyciśnięty do muru, skleił na poczekaniu opowieść, że sam z niewoli od Francuzów ucieka, lecz ich mowę zna, więc dogada się i w pole wyprowadzi każdego; bodaj ich zaraz naszli, to byle on pozoru nie dawał, to ich nic złego nie spotka.
Chłop potrząsnął niedowierzająco głową.
— Pedasz wasan bo ich nie znasz! Wasza skóra, nie moja, tylko do Zelwałdu sami se wjedziecie!
— A wy co?!
— Ja tam pójdę, gdzie mi trza! — odparł chłop i umilkł.
Łączyński się stropił. Wiadomość, że chłop chce mu umknąć, zanim w Zelwałdzie mógłby napotkać jakiś oddział francuski, nie pozwalała spodziewać się odebrania mu papierów. Wprawdzie, był na to krótki sposób, miast talara pistolet wyciągnąć i trupem położyć chłopa, lecz pułkownika skrupuły zdjęły. Rabuś to był, wróg śmiertelny, gorszy od otwartego nieprzyjaciela, ale zawsze swojak! Zaślepiony, ciemny, zrozpaczony może własną nędzą, prostak, czujący jeno, że go na głód skazano, na tułaczkę!
Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/99
Ta strona została przepisana.