którzy poczęli ściągać z siodeł rannych i odnosić ich na noszach wgłąb ulicy.
Na końcu oddziału, na pysznym karym ogierze, podtrzymywany przez żołnierza, jechał oficer z gołą szablą w dłoni. Oczy miał przymknięte, usta wykrzywione bolesnym skurczem. Na czarnym suknie, obficie szamerowanego munduru, ciemniały szerokie plamy krwi, buchającej żywą falą z szyi.
Żołnierz, podtrzymując wpół słaniającego się, przyzywał krzykiem sanitarjuszy.
Nareszcie dostrzeżono ich.
Lekarz i dwóch sanitarjuszy z noszami podbiegło pędem ku rannemu. Ściągnięto go powoli z siodła. Jeden z sanitarjuszy próbował wyjąć z jego dłoni szablę, lecz palce rannego z taką mocą zacisnęły się wokół gardy, że usiłowania jego okazały się daremnemi.
W chwili gdy rannego składano na nosze, ten nagłym, niespodziewanym ruchem podrzucił się w górę na rękach sanitarjuszy i wydawszy głuchy jęk opadł na nie, prężąc się w gwałtownych drgawkach.
Złożono go nareszcie na noszach. Leżał nieruchomie, odrzuciwszy na bok głowę.
Lekarz pochylił się nad leżącym.
Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/205
Ta strona została skorygowana.