Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/206

Ta strona została skorygowana.

Po chwili wyprostował się i odstąpiwszy krok wtył zasalutował w milczeniu.
Sanitarjusze podnieśli nosze i wolnym krokiem skierowali się wgłąb ulicy.
Za nimi szedł lekarz, rozmawiając żywo z żołnierzem, który co chwila odwracał głowę w stronę wylotu ulicy.
Tymczasem strzelanina na placu stawała się coraz więcej gwałtowną, zlewając się czasami w jeden przeciągły huk, wśród którego wypryskiwały co chwila donośne grzmoty wybuchów.
— Ręczne granaty! — zauważył Wyhowski.
— A... tak! Robotnicy mają ich dość! — informował go obojętnym tonem de Risor.
Spokój jego podrażnił nieco Wyhowskiego.
— Tembardziej ma je i wojsko! — rzucił porywczo. — Zresztą... armaty mają zwykle rozstrzygający głos w tych razach!
Hiszpan wyciągnął ku niemu rozwartą papierośnicę.
— Zapewne... pamiętam tę maksymę jeszcze z czasów wojowania z pańskim rodakiem w Zurichu! To teorja Napoleona, który mię tak tłukł bez miłosierdzia! — mówił, uśmiechając się. — Ale należy mieć również na uwadze i to, że część żołnierzy czuje niechęć