towi góry, podnóże której tonęło w gęstwinie zieloności.
Góra nie zdradzała niczem swej niszczycielskiej działalności. Jak i przedtem, wydobywały się z krateru wulkanu nikłe obłoczki pary i dymu, rozpływając się momentalnie w czystem powietrzu.
— Spokojny — szepnęła Amy. — A może to co innego? Nie widać było żadnych wybuchów! — dorzuciła, po chwili pytająco.
— Słyszałem najwyraźniej coś, jak gdyby grzmoty — wtrąciła drżącym głosem Daisy, uczepiona kurczowo u ramienia przyjaciółki.
— Tak... huk i ja słyszałem! — potwierdził Wyhowski.
Zwrócił spojrzenie na dymiącą bezustannie górę i przez chwilę obserwował bacznie płaski stożek, stanowiący komin wulkanu.
— Takiemu panu nie można nigdy dowierzać — mówił w zamyśleniu.
Pani Athow wzdrygnęła się.
— Boże! Jakżeż ludzie mogą mieszkać tutaj! Ciągła groza nad głową!
Amy przypomniała sobie dom, który przed chwilą znikł im z oczu, najwidoczniej zapadłszy się w rozpadlinę.
Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/263
Ta strona została skorygowana.