prawo. Chodziło o to, aby nie powracać tym samym szlakiem.
Jagger powrócił znów do swej lornety.
Lecz obecnie obserwacja była więcej uciążliwą, gdyż aparat biegł nawprost tarczy słonecznej.
Nie pozostawało nic innego, jak zadowolić się obserwowaniem szczytów, ponad którymi przelatywał samolot.
W pewnym momencie dłoń doktora uchwyciła kurczowo ramię Wyhowskiego.
— Tam... tam! — krzyknął Jagger, wskazując lornetą dalekie szczyty, majaczące na prawo od „Ptaka Nadziei“. — Przed chwilą coś, jak gdyby obłok pary lub lekkiego dymu wzniósł się w tamtej stronie i zniknął!
Wyhowski momentalnie skierował aparat ku punktowi, wskazanemu przez doktora.
Lecieli dłuższy czas w milczeniu. Jagger, wychylony poza okienko, nie odrywał szkieł od oczu.
— Tak... nie myliłem się! — rzekł po chwili głosem, w którym drgało wzruszenie. — Obłoki te, to, tak zwane, powtarzające się w regularnych odstępach czasu „oddechy“ wulkanu. O... znowu! Patrz pan!
Wyhowski wychylił się poza okienko.
Daleko przed dziobem aparatu ważył się
Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/330
Ta strona została skorygowana.