i okruchy skał, dzieląc się co do nich uwagami z Dawsonem.
Jeszcze kilkadziesiąt kroków i Wyhowski znalazł się wraz z doktorem nad krawędzią krateru.
Rzuciwszy wzrokiem na dół, uczuł, że krew w jego żyłach poczyna tężeć ze zgrozy.
To, co rozciągało się pod jego stopami, było tak straszne, tak niezwykłe dla oczu człowieka, że mimowoli rzucił się w tył, jak gdyby pchnięty niewytłumaczoną siłą.
Lecz natychmiast zapanował nad sobą i zająwszy dogodne stanowisko obserwacyjne obok doktora, patrzał, już bez zmrużenia powiek, w przepaść.
Ściany gardzieli krateru zbiegały w dół niemal pionowo. Stojące wprost nad kraterem słońce zalewało jego wnętrze jasnym blaskiem.
Głębokości olbrzymiego otworu nie sposób było określić.
Wyhowski, przyzwyczajony, jako lotnik, do zapadania się ziemi przy podrywaniu się aparatu w górę, czuł lekki zawrót głowy przy wpatrywaniu się w otchłań, dno której zalegała ciemność.
Zwrócił spojrzenie na stojącego obok towarzysza.
Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/337
Ta strona została skorygowana.