biegu głosem informował ich o wypadkach, jakie przed chwilą miały miejsce na górze.
Oblicza obu uczonych spoważniały w jednej chwili.
Jagger zmarszczył brwi i wbił nieruchomy wzrok w ziemię, ważąc w myślach każde słowo Wyhowskiego.
Geolog wysunął naprzód dolną wargę, co było u niego oznaką głębokiego namysłu.
Wreszcie podniósł swe bezbarwne oczy na młodego lotnika.
— A „oddech” wulkanu? — rzucił pytająco.
— Pamiętałem o tem, lecz pomimo, że obserwowanie przeze mnie zmian krateru i czas zużyty na dostanie się doń i z powrotem wynosił, jak sprawdziłem, osiemnaście przeszło minut, żadnych obłoków pary, ni też dymu nie dostrzegłem — odparł Wyhowski.
— Niedobrze! — ozwał się półgłosem Jagger.
— Uhm! — potaknął geolog, schodząc w dalszym ciągu w dół. — Takie zatkanie komina, czyli gardzieli krateru kończy się zawsze tem, że gazy, wcześniej, czy później, usuwają gwałtem tamującą im przelot przeszkody, czyli... — urwał, krzywiąc usta w zwykłym u niego grymasie.
— Czyli? — poddał ciekawie Wyhowski.
— Czyli... wybuch! — pospieszył zaspokoić
Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/348
Ta strona została skorygowana.