wami pobudzić silniki do więcej intensywnej pracy.
Nagły czerwony błysk i potworna detonacja odebrały mu na sekundę przytomność.
Gdy ocknął się z osłupienia, spostrzegł, że aparat unosi się już w powietrzu.
Rzucił wzrokiem w prawe okienko kabiny.
Z krateru wulkanu, ochrzczonego przez nich dzisiaj imieniem nieodżałowanego towarzysza, bił w niebo potężny słup ognia. Jakieś olbrzymie, ciemne przedmioty pędziły w górę, przewalając się niewyraźnemi cieniami na jaskrawem tle płomieni.
Powietrze drżało i falowało; nagłe jego uderzenia i wiry rzucały samolotem, jak piłką. Wyhowski z trudem utrzymywał aparat w równowadze, walcząc z naporem wściekłych, niemal co sekunda zmieniających, się podmuchów wiatru. Pozatem, co chwila przebiegały tuż koło aparatu, hucząc i świszcząc olbrzymie głazy, spadające z góry. Wyhowski rychło pojął, że każdej sekundy grozić może „Ptakowi“ spotkanie się z jednym z takich głazów. Wówczas aparat rozpadnie się w szczątki, zanim dotknie jeszcze ziemi. Za wszelką cenę pragnął przeto oddalić się w bok od strefy opadania wyrzuconych siłą wybuchu kamieni.
Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/370
Ta strona została skorygowana.