szcie z koła witających, w ponurem milczeniu kroczyli szybko przez kurytarze, wiodące do kajut kapitana.
Nie mylili się w swych przypuszczeniach.
Znalazłszy się w kajucie Wayne‘a, zastali go mierzącego posępnym wzrokiem olbrzymią mapę obu półkuli, zajmującą większą część jednej ze ścian kajuty.
— W dwie, mniejwięcej, godziny po waszej depeszy, panowie, otrzymałem cały szereg depesz z Waszyngtonu i San Francisco — rozpoczął Wayne. — Nie mogłem przesłać ich wam, gdyż niebawem po otrzymaniu depesz rozpoczęły się wstrząsy. Spadające ze szczytów nadbrzeżnych odłamki skał uszkodziły nam antenę, którą naprawialiśmy dopiero na chwilę przed waszym przybyciem. Wiadomości, zawarte w depeszach, są tak straszne, że... mimowoli nasuwa się na myśl przypuszczenie, iż stoimy w obliczu katastrofy, grożącej zagładą, już nietylko poszczególnym krajom, lecz i... całemu rodzajowi ludzkiemu!
Urwał i obwiódł spojrzeniem twarze słuchaczy, na których słowa jego uczyniły wstrząsające wrażenie.
— Wulkany Andów? — rzucił pytająco Selwin.
Wayne wzruszył lekceważąco ramionami.
Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/380
Ta strona została skorygowana.