obłęd. Zapadał już wieczór, gdy lądował na jednym ze szczytów Wielkiego Chinganu. Katastrofa musiała mieć miejsce niedawno, gdyż na falach unosiły się tysiącami trupy ludzkie i zwierzęce.
Błogosławił niebu, że poczęło siąpać drobnym deszczem, gdyż dzięki temu łatwo mu było odwieść swe towarzyszki od zamiaru opuszczenia kajuty i ujrzenia tem samem strasznego widoku.
Po kolacji, gdy panie udały się już na spoczynek, zasiadł na stromym występie skalnym, wpatrując się bezmyślnie w mrok nocy.
Nagle do uszu jego dobiegł daleki, przejmujący jęk. Podążył, a raczej pobiegł w tamtą stronę, potykając się o nierówności gruntu. Wreszcie stanął, straciwszy orjentację. Naokół wznosiły się skały. Niesposób było prowadzić dalszych poszukiwań wśród ciemności, niedozwalających na odróżnienie przedmiotów na odległości paru kroków.
Zabierał się już do powrotu, gdy wtem tenże sam jęk rozległ się tuż obok niego. Przedarł się przez grupę skał, z poza których, jak podejrzewał, biegły jęki. Znalazł się na niewielkiej płaszczyźnie. Jakieś nieforemne szare zarysy widniały przed nim
Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/408
Ta strona została skorygowana.