obciążony, w przedziałach, ongi żywnościowych kadłuba, stały szeregiem, przytwierdzone mocno do ścian, blaszane naczynia z drogocennym płynem.
„Ptak“ był kompletnie gotów do odlotu.
Wyhowski jednak nie myślał o nim.
Dopóki absorbował go całkowicie ciężki wysiłek fizyczny, samo tempo pracy nie pozostawiało mu zbyt wiele czasu na rozmyślania. Teraz jednak, przygnębienie i wybuchający co pewien czas szał rozpaczy, uczyniły go znów bezwolnym i apatycznym.
Dnie trawił na przesiadywaniu na wybrzeżach wysepki. Zazwyczaj całemi godzinami wpatrywał się w ten punkt cieśniny, gdzie z głębi wód wypłynął na fale szal Amy.
Czy spodziewał się, że kiedykolwiek wypłynie tak na wierzch ciało ukochanej istoty? Niewiadomo?
Częstokroć mijało południe; słońce kłoniło swą krwawą tarczę ku zachodowi... zapadało w morze, a on siedział nieruchomy, dopóki mrok bezgwiezdnej nocy nie pokrył nieprzeniknionym kirem wód cieśniny i konturów wybrzeża.
Wówczas dopiero, jak gdyby z żalem powstawał ciężko z kamienia i zwiesiwszy głowę powracał na „Ptaka“.
Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/512
Ta strona została skorygowana.