maszty statku. Zbliżała się, straszna głębią ciemnego, prawie czarnego tonu swych wód.
Matsue wypadł z budki i błyskawicznem spojrzeniem ogarnął pokład.
Załoga kryła się w ostatniej chwili w zakamarkach takelunku, we włazach podpokładowych lub przywiązywała się linami do masztów.
— Już... już! — szeptał, mierząc oczami przestrzeń pomiędzy dziobem statku a falą.
Ktoś pociągnął go ku ścianie budki sterniczej i oparł o nią plecami. Czyjeś ręce ujęły jego dłonie i oplotły palcami ich poręcz galeryjki.
Matsue kącikami oczu spojrzał w bok. Tuż przy nim stał Tomari, który, dostrzegłszy jego spojrzenie, uśmiechnął się i otworzył usta, jak gdyby chcąc przemówić.
Matsue powstrzymał go ruchem ręki.
W tejże prawie samej chwili uczuli obaj, że jakiś potworny ciężar gniecie im piersi, którym poczyna brakować tchu.
Rozwarli usta i zachłysnęli się wodą.
Równocześnie uczuł Matsue, że ciężar, gniotący piersi, znikł.
— Na nic! Pędzimy z falą wprost na ląd, jaki dostrzegliśmy dzisiaj rano! — pomyślał rosztką świadomości.
Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/54
Ta strona została skorygowana.