Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/12

Ta strona została skorygowana.

Zgromiony jednak nie tak łatwo uwierzył słowom towarzysza.
— Serce? — wzruszył niedowierzająco ramionami — Czyż serce może bić tak głośno? I dlaczego?
Towarzysz jego zaperzył się.
— Głupiś jak nowonarodzone oślę, które po raz pierwszy wyszło z chlewa na dwór! Czyż tobie nie bije serce, jak biegniesz prędko? No... powiedz! Albo jak się zmęczysz?
Tym razem argumenty te trafiły widocznie do przekonania niedowiarka, gdyż nie odrzekł nic, tylko w dalszym ciągu rozglądał się ciekawie po niebie.
Wreszcie, wyciągnąwszy rękę i wskazując palcem przed siebie, wykrzyknął.
— O... jest! Tam... tam! Jaki mały!
Towarzysz jego przysłonił dłonią oczy i przez chwilę wpatrywał się we wskazany punkt.
— Tak... on! Leci wprost ku nam! — stwierdził po chwili.
Ibn Tassil zdawał się nie słyszeć słów poganiaczy. Oparłszy się plecami o zbocze wydmy, drzemał rozkosznie.
— Ibn Tassil! O... Ibn Tassil! — ozwał się je den z poganiaczy, dotykając lekko dłonią jego ramienia.
Drzemiący otwarł jedno oko.
— Czego? — mruknął, ziewając.