— Ptak! Żelazny ptak leci w tę stronę! O... słyszysz!
— Niechaj złamie kark i ty z nim razem! — krzyknął wściekle zbudzony ze słodkiej drzemki Arab.
Poganiacz zmieszał się.
— Ptak... naprawdę ptak! — bełkotał, jakgdyby uniewinniając się.
— Więc cóż, że ptak! Niech leci, dopóki nie spadnie i nie roztrzaska się na drobne kawałki jak ten, który zeszłego roku spadł na pustyni El-Harra! Wielka rzecz... ptak! — mruczał Ibn Tassil, przeciągając się — Wymysł „szejtana“, na który nie powinny patrzeć oczy prawowiernego sługi Allacha!
Przymknął oczy, usiłując zapaść zpowrotem w sen.
Tymczasem „ptak“ zbliżył się już tak znacznie, iż można było odróżnić jego kadłub i wąskie linje skrzydeł. Leciał, hucząc rozgłośnie i połyskując w słońcu jak modro-srebrna ważka.
Poganiacze nie spuszczali zeń oczu.
Aeroplan leciał na niezbyt wielkiej wysokości. Widać było wyraźnie małe kółka, zawieszone pod kadłubem. Wirujące śmigło otaczało go jakgdyby świetlistą aureolą.
— Leci do Akaby! — szepnął jeden z poganiaczy.
— Nie! — zaoponował żywo drugi. — Akaba
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/13
Ta strona została skorygowana.