ruszają natychmiast do El Barrar, a my do czasu przybycia pomocy nie spuścimy z oka El Terima i jego ludzi! Dzisiaj na noc wyruszymy również! Pomoc niechaj przybędzie do tego obozowiska... jeden z nas spotka ją tutaj! — rozkazywał dalej Żałyński, walcząc zawzięcie z sennością, ogarniającą go po dwóch nieprzespanych nocach z nieprzepartą silą.
I mimo tej walki zasnął natychmiast po oddaleniu się Ibn Tassila celem wyprawienia posłańców do El Barrar.
Spał nieprzerwanie aż do samego zmierzchu.
Wielbłądy gotowe już były do drogi, więc wyruszono niezwłocznie.
Różowy świt malował już delikatnemi pastelowemi tonami szczyty gór, gdy znaleźli się tak blisko od obozowiska El Terima, że dalsza jazda na wielbłądach mogła okazać się ryzykowną.
Pozostawiwszy zatem Selima przy zwierzętach, Żałyński i Ibn Tassil przekradali się dalej wśród kamieni pieszo.
Niebawem, stanąwszy na szczycie niewielkiej wyniosłości, ujrzeli obóz jak na dłoni.
Pomimo wczesnej pory panował w nim ruch nadzwyczajny. Ludzie kręcili się jak w ukropie. Objuczano wielbłądy, zwijano namiot i wiązano tłumoki. Do uszu obserwujących dobiegały gniewne głosy El Terima i Abdullaha, nakazujące pośpiech.
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/158
Ta strona została skorygowana.