mencie Dżailla zerwała się z miejsca i przystąpiła do El Terima, rozmawiając z nim przez dłuższą chwilę, i jak następnie, pochyliwszy głowę na piersi, oddaliła się powolnym krokiem poza skały.
W kilkanaście minut później cała banda poczęła schodzić z góry, mając na czele El Terima.
Pomiędzy uchodzącymi nie było ani Dżailli, ani Abdullaha, który, jak się domyślił Żałyński, pozostał, mając powierzoną sobie straż nad dziewczyną.
Wyczekawszy dłuższą chwilę, Żałyński posunął się, zachowując wszelkie ostrożności, ku wylotowi wąwozu.
Pusto tam było i cicho.
Banda, zabrawszy snać z sobą wielbłądy i poganiaczy, udała się wąwozem w głąb gór.
Iście szalony zamiar zrodził się w myślach Żałyńskiego.
Czając się jak myśliwy, podkradający się do zwierzyny, począł piąć się zboczem ku szczytowi góry.
Szedł powoli, przypadając co chwila za kamienie, próbując po kilka razy stopą każde miejsce, na które miał postawić nogę. Prześlizgiwał się jak wąż przez więcej odsłonięte płaszczyzny. Częstokroć, aby je ominąć, nadkładał drogi, wspinając się wgórę lub opuszczając się więcej nadół.
Zdawało się, że tej drodze nie będzie nigdy końca.
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/163
Ta strona została skorygowana.