dej chwili do powitania kulą wysuwającego się z jaskini powiernika El Terima.
— Jeśli jest sam, to sprawa nie będzie zbyt trudna! — rozmyślał. — Jeżeli jest ich dwóch lub nawet trzech, to o ile wypadną razem, rozciągnę ich jednego po drugim, zanim zdążą się zorjentować w sytuacji. Gorzej jednak będzie, gdy który z nich pozostanie wewnątrz! Wówczas trzeba iść na pewną kulę!
Stał tak kilkanaście minut, czując, że z każdą chwilą poczyna ogarniać go coraz silniejsza gorączka wyczekiwania.
Wreszcie zrozumiał, że nie zdoła zapanować nad zdenerwowaniem.
— Stracę pewność strzału! — szepnął i w tymże momencie jakgdyby tknięty błyskawiczną mysią trącił silnie nogą dość spory kamień, leżący obok niego na samymi skraju płaszczyzny.
Kamień począł toczyć się nadół po stromem zboczu, porywając za sobą pomniejsze kamienie i zwietrzałe okruchy skał. Powstał huk, potężniejący z każdą chwilą.
Dźwięki pieśni umilkły nagle, i w otworze jaskini ukazał się Abdullah.
Żałyński uspokoił się momentalnie. Pewnym ruchem podniósł broń do oka, wydalając się nieco z poza skały.
Abdullah dostrzegł go i, wydawszy stłumiony okrzyk zdumienia i wściekłości, rzucił się ku nie-
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/165
Ta strona została skorygowana.