badał każdy szczegół przebytej przezeń przed niedawnym czasem drogi.
Było na niej zupełnie pusto, jakkolwiek niewielkie kamyki i żwir, szeleszcząc charakterystycznie, toczyły się bez przerwy po zboczu góry.
Drugi powiew wiatru, nieco silniejszy od pierwszego, przemknął przez płaszczyznę cypla, niosąc z sobą pojedyńcze ziarnka piasku.
Obok Żałyńskiego stanęła dziewczyna.
— Burza nadciąga, panie! — mówiła spiesznie — Zły wicher z pustyni przybieżał już pierwszy, dając znać o tem.
Słowa jej zafrasowały nieco Żałyńskiego.
Burza w tej właśnie chwili nie była mu na rękę, jakkolwiek przyszło mu zarazem na myśl, że utrudni ona pościg ludziom El Terima i zatrze równocześnie wszelkie ślady ucieczki.
Rozejrzał się badawczo po horyzoncie.
Był czysty i jasny jak zwykle. Jedynie na pustyni to tu, to tam zrywały się znienacka kłęby pyłu i gnały przed siebie, kręcąc się wkółko jak szalone.
— Jak prędko wybuchnie burza? — zapytał dziewczyny.
— Dopiero za dwie, trzy godziny, gdy tam, gdzie ziemia styka się z niebem, ukaże się ciemny pas chmur! — wyjaśniła, wskazując ręką na zachód. — Teraz tylko wicher będzie dął coraz silniej! — dorzuciła po chwili.
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/170
Ta strona została skorygowana.