Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/171

Ta strona została skorygowana.

— Musimy zejść z góry, zanim burza nadciągnie! — mówił, podając jej ramię. — Jeśli wicher nie będzie zbyt gwałtowny, będziemy szli, dopóki można. W ostatecznym razie ukryjemy się przed burzą w którymś z wąwozów! Może natrafimy na jakąś grotę lub wreszcie zagłębienie, które da nam jaką taką osłonę przed deszczem.
Uszli kilkadziesiąt kroków, kołując między złomami skał i kamieni.
— Głupstwo się stało wierutne! — narzekał Żałyński. — Trzeba było zostawić choć jednego wielbłąda! W ciągu dwóch godzin zdołalibyśmy oddalić się stąd na przyzwoity dystans! Ale cóż... lękałem się, że wielbłąd może wydać moją obecność!...
Przytłumiony okrzyk, jaki wydarł się w tej chwili z piersi dziewczyny, przerwał jego słowa.
Rzucił na nią niespokojne spojrzenie.
W oczach jej widniała zgroza.
Zrozumiał natychmiast, że tylko najwyższe niebezpieczeństwo mogło wywołać na jej twarzy wyraz obłędnego niemal przerażenia.
Pobiegł wzrokiem za jej spojrzeniem.
Daleko przed nimi, na zboczu góry migały białe burnusy Arabów.
Banda El Terima wracała do swego legowiska.
Błyskawicznym ruchem wskoczył za skałę, pociągając za sobą dziewczynę.
Lecz było już za późno!