Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/172

Ta strona została skorygowana.

Arabi dostrzegli ich snać, gdyż kilka okrzyków targnęło powietrzem, budząc drzemiące echa wśród skał i wąwozów.
Żałyński wychylił nieznacznie głowę.
Do grupki pierwszych trzech czy czterech pędzili co sił w nogach inni, wrzeszcząc przeraźliwie i wskazując ruchami rąk cypel.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że wszelka myśl o przedostaniu się nadół byłaby oczywistem szaleństwem.
Kryjąc się za występami skał i złomami kamieni, Żałyński wiódł pośpiesznie Dżaillę z powrotem na płaszczyznę cypla.
Tam, umieściwszy dziewczynę za skalnym załomem, przyczołgał się na skraj płaszczyzny i przez szkła począł obserwować Arabów.
Zbici w ciasne koło naradzali się widocznie, gdyż dostrzegał gwałtowne ruchy rąk i doskakiwanie do siebie.
Narada trwała dość długo.
Wreszcie banda, rozciągnąwszy się wężem, poczęła dążyć ku górze.
— Będą atakować! — mruknął, kładąc obok siebie rewolwer i parę zapasowych magazynków.
Zwrócił głowę w stronę Dżailli.
Śledziła jego ruchy szeroko rozwartemi oczyma, błyszczącemi niepokojem.
— Jeśli chcesz, podpełznij tutaj! Widać ich jak na dłoni! — rzekł, zachęcając ją uśmiechem.