gdyż twarz dziewczyny poczęła się zapalać krwawą łuną rumieńca.
Rozchylone nieco usta drżały lekko, jakgdyby żywiąc chęć wyszeptania słów, które gwałtem wydzierały się na wargi.
Żałyński uczuł lekki zawrót głowy. W skroniach krew waliła mu rwącym potokiem.
Resztką woli zebrał i opanował rozdygotane nerwy.
Przyszło mu na myśl, że obecnie w pierwszym rzędzie potrzeba mu... spokoju.
Przeciągnął dłonią raz i drugi po czole.
— Nie myliłem się, Dżaillo! — ozwał się wreszcie głucho. — Oczy twoje są jak... gwiazdy!
W źrenicach dziewczyny zamigotały iskry bezbrzeżnej radości.
Żałyński przyłożył lunetę do oczu.
Arabi byli już w połowie drogi.
Ośmieleni widocznie panującą na cyplu ciszą, posuwali się żywo naprzód, nie wykazując nawet pośpiechu podczas przebywania więcej odsłoniętych przestrzeni.
Machinalnie ujął dłonią rękojeść mauzera, lecz po namyśle odłożył go nabok.
— Za daleko! — mówił jakgdyby do siebie. — Niepewny strzał... trzeba jeszcze nieco poczekać!
Dłoń dziewczyny dotknęła lekko jego ramienia.
Zwrócił ku niej pytające spojrzenie.
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/174
Ta strona została skorygowana.