Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/176

Ta strona została skorygowana.

Szczyt cypla wznosił się tak wysoko nad jedynym doń dostępem, że wszelkie ukrywania się za kamieniami i przypadania do ziemi nie mogły chronić od kul, sypiących się zgóry.
Do grupki trzech Arabów dołączył się czwarty.
— El Terim! Poznaję go! — krzyknęła Dżailla.
Żałyński, oparłszy lufę karabinu o wystający brzeg płaszczyzny, począł starannie mierzyć.
Lecz El Terim jakgdyby przeczuł jego zamiary.
W chwili, gdy Żałyński miał dotknąć palcem cyngla, zawrócił na pięcie i znikł poza występem skały.
Żałyński dość długo wyczekiwał jego powtórnego pojawienia się.
Tymczasem trzech jego ludzi kroczyło wolno przez płaszczyznę, docierając nieomal do jej środka.
Żałyński wziął na cel pierwszego z nich.
Huknął strzał, i Arab, bijąc rozpostartemi rękami jak ptak skrzydłami powietrze, zatoczył się to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie, podnosząc ręce ponad głowę, zwalił się wtył.
— Jeden! — mruknął Żałyński, repetując broń.
Pozostali dwaj Arabowie uciekali co sił w nogach ku skałom, z poza których wyszli.
Drugi strzał Żałyńskiego dosięgnął jednego z nich o parę zaledwie kroków od zbawczych skał.