Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/177

Ta strona została skorygowana.

Przez chwilę rzucał się on na piasku jak ryba, wyjęta z więcierza, lecz niebawem uspokoił się i leżał, odrzynając się szarą plamą od tła czerwonego żwiru.
Żałyński odłożył nabok karabin.
— Ńo... mamy teraz spokój na parę godzin! — mówił, zapalając papierosa. — Wątpię, czy ośmielą się ryzykować nadal przy świetle dziennem! Prędzej nocą!
Spojrzał na dziewczynę śmiejącym się wzrokiem.
— Zatrzymamy ich tutaj do chwili, gdy ojciec twój nadciągnie ze swymi przyjaciółmi. Ten im dopiero sprawi łaźnię!
— El Terim twierdził, że ojciec mój już dawno wrócił do El Barrar — ozwała się Dżailla.
— Ale ty nie wierzyłaś temu?
Dziewczyna zaprzeczyła energicznym ruchem głowy.
— Nie! Wiem, że ojciec kocha mnie bardzo! — odrzekła ze wzruszeniem w głosie.
— Wszyscy kochają cię, Dżaillo, i chętnie nadłożyliby głową, aby cię uchronić od krzywdy! — mówił miękko, pochylając się ku niej.
W oczach jej zatliły się skry wdzięczności.
Huk paru wystrzałów i świst kul, przelatujących wysoko ponad płaszczyzną cypla, zwróciły ich uwagę na atakujących.
— Błazny! — krzyknął pogardliwie Żałyński. —