Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/185

Ta strona została skorygowana.

rych krew zawrzała nagle, bulgocząc tysiącznemi wypryskami nieokiełznanego podniecenia.
Opanowała ją słodka niemoc.
Równocześnie przyszło jej na myśl, że wszystko to jest tylko snem, który wcześniej czy później pryśnie jak bańka mydlana, więc w obawie, aby to nie stało się natychmiast, zarzuciła Żałyńskiemu ręce na szyję, splatając je kurczowym uchwytem.
Wreszcie piersiom obojga zabrakło oddechu.
— Kochasz mnie, Dżaillo? — zapytał po chwili, ujmując pieszczotliwie jej dłonie.
Szybkim jak myśl ruchem przywarła głową do jego piersi.
— O... panie mój... kocham! — szeptała, podnosząc wgórę swą twarz, jaśniejącą w mroku jak płatek białego kwiatu na tle ciemnej zieleni. — Kocham tak, jak tylko potrafi kochać serce dzikiej dziewczyny! Już oddawna kocham cię, panie! Od chwili tej, gdyś po raz pierwszy uśmiechnął się do mnie... tam... w El Barrar! Prosiłeś, panie, o napój, a ja wówczas podałam ci nietylko czarę z wodą, lecz i serce swe, pełne miłości! Pij, panie, zeń, ile zapragniesz!
Podała mu usta, drżące z miłosnego uniesienia.
Pił z tej rozkosznej czary długo, poczem jął wodzić wargami po jej oczach i gorejących ogniem policzkach.
Zapamiętywali się w pocałunkach i uściskach.