Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/186

Ta strona została skorygowana.

Miłość zasłoniła przed wzrokiem ich wszystko... świat cały nieomal.
Jaskrawe błyskawice wężowemi skrętami przerzynały raz po raz ciemności, ogłuszający huk grzmotów przewalał się wielokrotnem echem po wąwozach i przełęczach, dmący z niesłychaną siłą wicher zamienił leżącą u ich stóp piaszczystą równinę w otchłań chaosu, a oni, jakgdyby odgrodzeni od tego wszystkiego grubym murem, patrzyli tylko na siebie, raz po raz zwierając usta w pocałunku i szepcząc przerywanym przez wzruszenie głosem bezładne, zda się, pozbawione głębszego znaczenia, a jednak pełne wzajemnie zrozumiałej treści słowa.
Dopiero fala dżdżu wyrwała ich z objęć nieziemskiego upojenia.
Porwał ją jak małe dziecko na ręce i poniósł do jaskini.
Śmieli się wesoło, strząsając z siebie grube krople wody.
Paroma pozostawionemi w tym celu kamieniami założył otwór w barykadzie.
Przy świetle latarki przeszli do trzeciej komory, gdzie pod ścianą leżał pęk owczych skór, służący Dżailli za posłanie.
— Spocznij, Dżaillo! — rzekł troskliwym tonem. — Będę czuwał nad snem twym, chociaż mało prawdopodobne jest, aby podczas takiej burzy El Terim próbował napadać!