Wystarczyło kilkanaście zaledwie sekund bezruchu, aby zrozumiał, że prąd powietrza wypływa właśnie z owej calizny skalnej.
Rzucił się ku niej. Badał pilnie każdy jej załom, każdą najmniejszą nawet nierówność. Przekonał się niebawem, że ściana nie tworzyła jednolitej calizny. Były to raczej głazy, nawalone jedne na drugie.
Całą mocą swych młodych ramion targał niemi, zapamiętywując się w zaciekłości.
W pewnej chwili jeden z głazów, party ramieniem, ustąpił nieco.
Żałyński, wydawszy okrzyk triumfu, zaatakował go ponownie. Głaz drgnął raz i drugi, wreszcie począł się zsuwać po pochyłości, odsłaniając głęboką szparę.
Jeszcze jedna... druga minuta nadludzkiego wprost wysiłku — i głaz zapadł się jakgdyby pod ziemię.
Chłodne, orzeźwiające powietrze wionęło na Żałyńskiego.
Równocześnie srebrna poświata księżyca wdarła się przez majaczący przed nim otwór, migocząc nikłym blaskiem na ciemnych ścianach wylotu kurytarza.
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/223
Ta strona została skorygowana.