Głębokim, o poszarpanych fantastycznie zboczach wąwozem szedł Żałyński, kołysząc w swych ramionach uśpioną dziewczynę.
Szedł, a raczej wlókł się ostatkiem sił. Zejście z góry po osuwających się osypiskach, po stromych zboczach, na których jeden nierozważny krok pociągał za sobą nieodwołalnie stoczenie się w przepaść, wyczerpało doszczętnie nikłą resztkę jego sił.
Dżailla była tak znużona, że raz tylko w chwili przedostawania się przez otwór rozwarła oczy i powiodła spojrzeniem naokół.
Wargi jej wyszeptały parę słów, lecz tak cicho, że znaczenia ich nie zrozumiał, poczem zapadła w ciężki, kamienny sen, którego nie zdołały przerwać nawet wstrząsy i upadki przy schodzeniu z góry.
Po godzinie wędrówki wąwozem znaleźli się na obszernej równinie, której końca w pomroce
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/224
Ta strona została skorygowana.
XI